Hugo w Tajlandii – czyli czego się nie robi dla charcika włoskiego

Kiedy usłyszałam, że Klaudia wybiera się z charcikiem włoskim do Tajlandii, kiedy opowiadała o przygotowaniach i skomplikowanej podróży, jaka była przed nimi, uznałam, że to świetny pomysł na artykuł. Pewnie niejedna osoba zostawiłaby psa u babci, siostry, czy u przyjaciół, ale przecież nie charcika! Jej tekst powstawał długo i nic w tym dziwnego, kto by chciał w raju siedzieć z nosem w komputerze. Na szczęście podobno w Tajlandii też czasem pada i dzięki temu dzisiaj możemy opublikować relację z ich podróży, która nadal trwa.

Jak to się zaczęło?

Zima w Polsce jest jaka jest, raczej mało przyjemna, zwłaszcza w mieście. Ponieważ od zawsze sporo podróżowaliśmy, to któregoś razu pojawił się pomysł, by tym razem wyjechać nie na trzy tygodnie, a na trzy miesiące. Odkąd pojawił się u nas Hugo, staramy rozstawać się z nim jak najrzadziej, dlatego i tym razem, na długie wakacje nasz charcik musiał spakować się razem z nami. Padło na bardzo przystępną cenowo i jednocześnie przepiękną Tajlandię, gdzie pogoda jest w naszą zimę bardzo przyjemna (około 29 stopni). Byliśmy tu już kiedyś i stwierdziliśmy, że to będzie nasz wybór.

Przygotowania do zimowania w Tajlandii

No, nie było tak łatwo jak nam się wydawało. Zakup biletów lotniczych, niby prosta sprawa, a jednak zajęło nam to prawie miesiąc. Niektóre linie w ogóle nie zabierają psów na pokład, w innych ciężko natomiast znaleź loty bezpośrednie. Ostatecznie udało się zabukować bilety do Bangkoku przez Wiedeń z potwierdzeniem, że Hugo może lecieć z nami na pokładzie. Wyzwaniem okazało się dostanie się na wyspę, na której postanowiliśmy zamieszkać. Lata tam tylko jedna linia i nie zabiera psów na pokład, a jedynie do luku bagażowego. Rozważaliśmy prom, autobus, ale wtedy podróż trwałaby dodatkowe 24 godziny. Musiałam podjąć decyzję, czy po pierwsze – Hugo jako bardzo wrażliwy i przywiązany do nas charcik wytrzyma podróż w luku bagażowym (godzinny lot), a po drugie – czy ja dam radę go do tego luku nadać. Nie mogłam dosłownie spać po nocach, ale finalnie zapadła decyzja, że lecimy na wyspę samolotem. Czyli mamy to! Lecimy na zimę do Tajlandii!

Kiedy emocje nieco opadły, zaczęłam myśleć o transporterze do samolotu. Charcik włoski w żadnym transporterze o wymaganych wymiarach nie stanie i swobodnie się nie obróci – czyli teoretycznie może nie dostać zgody na lot. Wszystko było w rękach osoby która miała nas odprawić. Kupiłam 3 różne transportery. Przez miesiąc trwały testy i przyzwyczajanie psa do transportera. Wygrał jeden nieco większy, niż maksymalny dopuszczalny rozmiar, ale Hugo miał w nim sporo miejsca i prawie mógł wstać. To było bardzo ważne dla mnie, ponieważ najdłuższy lot miał potrwać prawie 10 godzin. Istniało duże ryzyko, że pies nie będzie mógł siedzieć u mnie na kolanach, bo przepisy tego zabraniają. I tu pojawił się jeszcze jeden problem – ostatni lot. W luku wymagany jest specjalny kontener lotniczy, który musieliśmy ze sobą zabrać jako bagaż, by w Bangkoku przełożyć do niego psa. Matko, w co zapakować taką wielką „klatkę”?!

Kolejną rzeczą za jaką się zabrałam, były dokumenty niezbędne do zabrania psa do Tajlandii. W internecie niestety jest bardzo mało informacji na ten temat, ale na stronie tajskiej ambasady znalazłam wreszcie obrazek, który pokazywał, jak wygląda ta procedura. Nie wszystko było dla mnie jasne, ale zaczęłam kompletować dokumenty. Na szczęście Hugo posiadał już paszport i większość wymaganych szczepień oraz mikrochip. Pozostało jeszcze zaliczyć badania i odwiedzić Głównego Inspektora Weterynarii w celu uzyskania wymaganych pozwoleń. Niektóre dokumenty miały ważność tylko 2, inne 15 dni. Patrząc na obrazek wykonywałam po kolei wszystkie kroki – skanowanie kodu QR i wypełnienie deklaracji oraz przesłanie na lotnisko w Bangkoku do inspekcji weterynaryjnej wszystkich dokumentów wraz ze zdjęciem psa. Tajskie służby odpowiadają z bardzo dużym opóźnieniem. Linie lotnicze które zabierały nas z Bangkoku na wyspę, na zapytanie o potwierdzenie lotu z psem, odpowiedziały 2 tygodnie po tym jak już tu byliśmy. Czasem więc ratuje nas tylko spokój i wakacyjne nastawienie. Rzeczą która mnie zaskoczyła w kompletowaniu dokumentów było miareczkowanie (badanie ilości przeciwciał na wściekliznę) – niezbędne do tego by móc wrócić do kraju. Badanie musi zostać wykonane na 3 miesiące przed powrotem. Na certyfikat czeka się 5 tygodni. Gdyby nie to, że zostajemy w Tajlandii prawie 3 miesiące, ten warunek byłby dla mnie nie do wykonania.

Pakowanie i wylot

W przeciwieństwie do większości osób, lubię się pakować. Zawsze przygotowuję plan tego co ze sobą zabrać i plan wszelkich kataklizmów, które mogą nas spotkać, aby być przygotowaną na każdą ewentualność. Dużą część mojego bagażu zajęły rzeczy Hugo, łącznie z kilogramami karmy i przekąsek które zabrałam ze sobą. Obowiązkowo w bagażu musiała też znaleźć się apteczka dla charcika.

Stres i ekscytacja towarzyszyły mi od pierwszej sekundy, kiedy obudziłam się tego dnia. Ciągle pojawiały się pytania – czy na pewno mam wszystko? Czy Hugo zostanie wpuszczony na pokład? Chciałam mieć to już za sobą i być w samolocie. Na lotnisku bardzo dokładnie sprawdzono dokumenty psa, obsługa zważyła i dokładnie obejrzała w jakich warunkach będzie podróżował charcik. Hugo był skulony jak mała kuleczka w transporterze i wyglądało to tak, jakby miejsca miał nawet za dużo. Matko ależ to był stres! 10 godzinny lot z Wiednia do Bangkoku nasz charcik w większości spędził na moich kolanach. Obsługa nie pozwoliła, by pies siedział na kolanach, na szczęście miałam kocyk więc spaliśmy oboje pod kocem i nie było go widać. Dotarliśmy do Bangkoku, Hugo nie załatwiał się przez 24 godziny i zaczynałam się już martwić. Przed każdym lotem mieliśmy możliwość na lotnisku wyjść na załatwienie jego potrzeb, ale on stwierdził że wytrzyma. I wytrzymał. Po przylocie do Tajlandii, wszystkie osoby podróżujące z psami, muszą udać się do stanowiska Inspekcji Weterynaryjnej w celu wyrobienia pliku dokumentów i dokonania opłaty za pozwolenie na import psa. Ciekawe doświadczenie, zważając na to, że nikt tam nie mówił po angielsku.

Z kompletem dokumentów, czekał mnie kolejny stresujący etap podróży – nadanie psa do luku bagażowego w samolocie, którym lecieliśmy na naszą wyspę docelową. Odebraliśmy kontener, który finalnie nadaliśmy jako bagaż, udaliśmy się do stanowiska odprawy, Hugo został nadany i zabrany do samolotu. Miałam łzy w oczach i ledwo powstrzymywałam się, żeby nie wybuchnąć płaczem. Przy wejściu do samolotu, na płycie lotniska, obok schodów po których wchodziliśmy, zobaczyłam stojący kontener z charcikiem. No i tu już nie wytrzymałam i ryczałam jak bóbr, zwłaszcza że go widziałam i słyszałam. Jak się szczęśliwie okazało, pies nie leciał w żadnym luku tylko z nami na pokładzie, centralnie za naszym siedzeniem, za jakąś kotarą. Słyszał nas bardzo dobrze, dlatego chwilkę pomarudził i zaraz poszedł spać. A ja ten godzinny lot spędziłam spokojna, wiedząc że Hugo jest z nami i zaraz się zobaczymy.

Pierwsze dni w Tajlandii

Przyjemnie ciepło i nieziemsko zielono. Pierwszego dnia obudził nas bardzo głośny śpiew chyba miliona ptaków. Pierwszy poranny spacer Hugo, nie był najdłuższy. Bał się wszystkich odgłosów, ptaków które są tu czasem jego wielkości, wielkich liści bananowców, każdego szmeru i ruchu. Z jednej strony był strasznie ciekawski, a z drugiej jednak bardzo ostrożny. W pierwszych dniach pobytu w Tajlandii bardzo dużo chodziliśmy, zwiedzając okolice, a charcik oczywiście nam towarzyszył. W życiu nie widziałam go tak zmęczonego. Przed przyjazdem najbardziej obawiałam się bezdomnych psów, których jest tu strasznie dużo. Na miejscu okazało się, że w większości każdy z nich ma właściciela, jednak psy faktycznie żyją wolno, chodzą gdzie chcą, zupełnie bez nadzoru. Czy są niebezpieczne? W większości to bardzo łagodne, rozleniwione słońcem i wręcz bojące się człowieka zwierzęta, jednak nigdy w 100% nie możemy być pewni jak zareagują. Zdarzały się przypadki, że atakowały ludzi bez powodu.

Na jednym z wieczornych spacerów, kiedy wyszliśmy z charcikiem coś zjeść, podszedł do nas od tyłu tutejszy pies. Nie zauważyliśmy go na początku, powąchał Hugo i niestety zareagował bardzo agresywnie. Na szczęście charcik był na smyczy i udało się go sprawnie podnieść. Nie doszło do ugryzienia, jedynie drobnego zadrapania. Hugo zareagował jakby co najmniej odgryziono mu nogę i wcale się mu nie dziwię, bo sama się wystraszyłam i chwilę nie mogłam dojść do siebie. Wtedy pomyślałam sobie, że chce wracać do Polski… W tym dniu zapadła też decyzja, że pies będzie z nami jeździł na plażę w ciągu dnia, a podczas wieczornych spacerów, kiedy tajskie psy są bardziej aktywne, będzie zostawał w domu. Obecnie znamy już chyba większość psów w naszej okolicy i wiemy których rejonów unikać, jak wychodzimy na spacer.

Plażowanie z charcikiem

Plaża to najbezpieczniejsze miejsce, gdzie Hugo swobodne chodzi bez smyczy. Jak chyba każdy charcik włoski uwielbia bieganie po piasku, szkoda tylko, że to my musimy z nim biegać, a nie inne charciki. Czy na plaży gdzie jest sporo ludzi, czy na dzikiej, gdzie nie ma nikogo, Hugo czuje się wyśmienicie. Jednak spędzenie kilku godzin na słońcu dla nikogo nie jest przyjemne, dlatego zawsze szukamy cienia albo zabieramy parasolkę dla naszego charcika (taką zwykłą, na deszcz). Wcale nie trzeba go namawiać by siedział w cieniu, zazwyczaj sam go szuka.

Osobiście uważam, że plażowanie z charcikiem można porównać do spędzania czasu z dwulatkiem. Nie usiedzi w miejscu pięciu minut, całe szczęście, że nie potrafi mówić. Ciągle by coś jadł albo pił, rzuć piłkę, przynieś piłkę, podrap mnie, przytul mnie, nudzi mi się, gorąco mi, zimno mi, za ile idziemy do domu na jedzenie, siku mi się chce, przesuń się bo ten kocyk jest dla mnie, daj mi arbuza, daj mi jabłko, są jeszcze banany, pić – i tak w kółko.

Hugo zazwyczaj niechętnie wchodzi do wody, a plażując, ciężko jej unikać. Czasem jednak wpada na taki pomysł, by zamoczyć sobie łapki – ogólnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt że najprawdopodobniej z wody złapał bakterię która spowodowała swędzące krostki na skórze. Na początku myślałam, że to alergia na ananasy, banany, marchewkę, arbuzy, których Hugo został pasjonatem, ale po badaniu w klinice okazało się, że to jednak bakteria. Byłam przerażona – jak mam zaufać weterynarzowi, który pewnie pierwszy raz widzi takiego psa? Dostaliśmy garść tabletek włącznie z antybiotykiem – podziałały na szczęście, a klinika pisała do nas cały czas i pytała jak się czuje piesek, jeździliśmy też kilka razy na kontrolę – byłam zaskoczona tak profesjonalnym podejściem. Mam jednak nadzieję, że już więcej tam nie zawitamy.

Charcik – gwiazda Tajlandii

Tego się nie spodziewałam – Hugo niczym celebryta nie może opędzić się od ludzi robiących mu zdjęcia, czy kręcących filmy. W kółko ktoś do niego cmoka, chce pogłaskać, czy nawet nakarmić. Psy, które mieszkają tutaj, mają zazwyczaj lekką nadwagę, bo każdy je dokarmia, więc Hugo na ich tle wygląda na skrajnie niedożywionego i chorego. A na dodatek na smyczy, co jest tutaj raczej niespotykane. Wychodząc na spacer, musimy się nastawić na miliony pytań, zdarzają się nawet pytania co to za zwierzę, serio. Większość Tajów jest zachwycona urodą i gracją naszego charcika, jego sylwetką i pozytywnym nastawieniem. Pokazywanie sobie palcem charcika włoskiego jest już na porządku dziennym, zatrzymujące się samochody, czy motorki, żeby zrobić zdjęcia również. Zdarzyło nam się z nim pojechać na jedną z atrakcji turystycznych – ludzie zostawili przewodnika, by podejść do nas i robić zdjęcia psu ☺︎

Owoce wyjazdu

W pierwszych dniach pobytu nie ukrywam, że byłam za bardzo przewrażliwiona na punkcie wszystkiego, co mogłoby się stać charcikowi. Chodzenie po trawie gdzie są węże, skorpiony i robaki wielkości ludzkiej dłoni, czy mrówki giganty, wielkie warany i gekony było stresujące. Przebywanie na słońcu budziło we mnie strach, że pies za bardzo się opali – fakt opalił się trochę i miał zaczerwioną skórę w okolicach uszu, a obwódki wokół oczu zrobiły się ciemniejsze. Ale pies sam chyba wie, że musi być w cieniu. Nawet prawie nagiemu charcikowi włoskiemu bywa przecież za gorąco na słońcu. Jedynym plusem tego, że tajskie psy żyją tu wolno, jest fakt, że nie ma śmieci w postaci odpadków, które Hugo mógłby zjeść. Na początku miałam obawy przed dawaniem mu ananasa, czy bananów. Teraz oczywiście są pewne granice, ale jak sami jemy, to zawsze się z nim dzielimy, bo on uwielbia owoce. Nasz charcik ani razu nie miał z tego powodu biegunki – sama jestem zdziwiona. Czasem trzeba chyba po prostu trochę odpuścić i cieszyć się wspólnymi wakacjami, a psu pozwolić być psem. Jeśli mamy możliwość dłuższego wyjazdu w tak odległe miejsca z charcikiem – szczerze polecam! Hugo świetne sobie radzi, a widok tak szczęśliwego psa wynagradza wszelkie obawy i stres.