Szczenię z przełykiem olbrzymim, czyli historia najcudowniejszego i najbardziej walecznego charcika. Mery była z nami trochę ponad dwa miesiące. Kochałam ją nad życie, niestety nie było nam dane dłużej cieszyć się jej obecnością. Biegaj Lisku szczęśliwa, za Tęczowym Mostem.
To będzie długi tekst, przez który pewnie wielu z Was nie przebrnie, ale dla mnie ma on ogromne znaczenie. Być może jest jednym ze sposobów przeżywania żałoby i wynika z potrzeby opowiedzenia naszej historii. Ale jednocześnie mam nadzieję, że może kiedyś pomoże komuś, kto w swojej hodowli spotka się z podobnym przypadkiem. Dlatego starałam się opisać wszystko jak najbardziej dokładnie, zapoznałam się z mnóstwem tekstów, z których nawet połowa nie znajduje się w źródłach. Oparłam go na rozmaitych publikacjach, artykułach, raportach z badań, wyszukanych w sieci opisach historii wielu psów, niestety nie tylko takich z happy-end’em. Oparłam go też na naszych, własnych doświadczeniach w walce o życie najwspanialszej istotki, która urodziła się u nas w kwietniu 2024 roku.
Kilka lat temu napisałam artykuł o charciku włoskim, który urodził się u nas z rozszczepem podniebienia. W polskich opracowaniach o rozszczepie można było wtedy przeczytać niewiele, a takie szczenięta zwykle po prostu się usypiało i niestety często dzieje się to nadal. Nam takiego malucha udało się uratować, a Tedunio ma już dzisiaj prawie pięć lat i żyje normalnym życiem, bez absolutnie żadnego, „nadprogramowego” wysiłku z naszej strony. Jego historia zmotywowała wielu właścicieli i hodowców psów różnych ras do prawdziwej walki. Dostaliśmy i wciąż dostajemy wiele sygnałów o zwycięskich zmaganiach z rozszczepem, a w nich podziękowania za nadzieję, podpowiedzi i dowody, że się da. Wiemy więc, że na świecie żyje wiele istot, które – gdyby nie Tedunio – być może nie dostałyby szansy.
Kiedy więc urodziła się u nas suczka z przełykiem olbrzymim, to od razu wiedziałam, że będę musiała opisać jej historię, niezależnie od tego, czy skończy się ona dobrze, czy nie. Wierzyliśmy w tego małego nicponia niesamowicie, choć momenty zwątpienia oczywiście też się zdarzały. O tym, że przełyk olbrzymi u szczeniaka zdarza się w rasie, wiedziałam z tekstów o niej traktujących, ale najwięcej informacji dostałam od hodowcy, który miał takich przypadków kilka i niestety każde z tych szczeniąt również nie przeżyło. Jednak wiele rzeczy w tych opowieściach nie bardzo trzymało się kupy, dlatego postanowiłam się z nimi rozprawić w w sekcji „MITY”, na końcu artykułu. Od początku nie miałam więc dużych nadziei na pozytywny finał, jednak nasza malutka Merida była tu. Oddychała, jadła, żyła, patrzyła na nas tymi swoimi bystrymi ślipkami, biegała, miała dobry humor i najzwyczajniej w świecie nie wyglądała na psa, którego jedzie się poddać eutanazji.
Nie będę ściemniać, nie było kolorowo – życie nie zawsze wygląda tak, jak na instagramie. Nikt nie chwali się porażkami i złymi momentami. Mała miewała wiele gorszych chwil, dużo spała, nie była tak aktywna i sprawna jak rodzeństwo (ze względu na niedożywienie). Obchodziliśmy się z nią jak z jajkiem i w pierwszych tygodniach życia, ciągle musieliśmy ją izolować od rzeszy szczeniaczków, próbujących spuścić jej wpier*dziel. Jednak nawet jeśli decyzja, by pomóc jej odejść byłaby niezbędna w przyszłości, nie potrafiłam zdecydować o tym, żeby zrobić to teraz, „zawczasu”. Uważam bowiem, że każdemu maluchowi trzeba dać szansę. Podobno kiedyś jakiś weterynarz powiedział, że kiedy ratuje się chore szczenię, to trzeba pomyśleć o tym, gdzie jest granica zdrowego rozsądku. Zgoda, jednak medycyna weterynaryjna może coraz więcej i znane są przypadki wyłamujące się standardom. Znamy opowieść o yorku, który po usunięciu połowy mózgu dopiero zaczął poznawać właściciela. Znamy też przypadek bardzo chorego kardiologiczne psa, który teoretycznie nie powinien żyć, tymczasem nie tylko żyje i ma się dobrze, ale też nie ma żadnych, klinicznych objawów.
Jednocześnie wiedzieliśmy, że jest to bardzo ciężkie schorzenie, i że być może Meridzia ma przed sobą zaledwie kilka tygodni życia. Potem jednak dowiedziałam się, że niekoniecznie musi tak być i ta zupełnie utracona na początku nadzieja powróciła. Jak mam to w zwyczaju, zaczęłam zaczytywać się w publikacjach dotyczących megaesophagus, konsultowałam nasz przypadek z innymi hodowcami i naprawdę wieloma weterynarzami (no i tu trzeba zaznaczyć, że ich głosy były jednak bardzo sceptyczne). Co ciekawe, znowu – w polskim piśmiennictwie nie znajdziemy wiele na ten temat, a już na pewno nic pozytywnego. Jednak (głównie) amerykańskie źródła, traktują o tym bardzo szczegółowo, a w internecie można znaleźć całe, zorganizowane grupy właścicieli psów z tą przypadłością. Ludzie tam niesamowicie się wspierają i mają opracowane całe harmonogramy funkcjonowania z takimi psami. Nam najbardziej pomogły: Pets with megaesophagus i udzielająca się w niej weterynarz dr Kathy Morris-Stilwell oraz facebook’owa grupa zrzeszająca ponad 18 tys. osób, a także strona caninemegaesophagusinfo.com, witająca przybyszów hasłem:

Prawdopodobnie jesteś zmartwiony, przestraszony i po diagnozie Twojego psa nie masz już nadziei – nie zniechęcaj się! MOŻE być lepiej! Istnieje frustrujący brak informacji dostępnych dla rodziców zwierząt posiadających diagnozę megaesophagus; Nasza grupa, rodzice zwierząt mieszkający z psami ME (wrodzonymi, idiopatycznymi, miastenią – młodymi i starymi) oraz rodzina zainspirowana historią ME, zdecydowali, że nadszedł czas, aby rozwiać mit, że jest to wyrok śmierci.
Na tych grupach opisuje się wiele przypadków szczeniąt które przeżyły, więc zawsze jest szansa. Podobno właśnie ten szczenięcy okres jest najtrudniejszy, ale czasami się udaje. Bardzo żałuję, że nam się nie udało, ale Mery dodatkowo była bardzo malutka, a jej przełyk ogromny. Ulewanie było bardzo, bardzo częste, co dodatkowo drażniło ten narząd. Zachłystywała się dziesiątki razy, więc zapalenie płuc było tylko kwestią czasu i wreszcie się pojawiło. Jej i nasza wola walki były ogromne, ale to była codzienna, dziewięciotygodniowa walka, której absolutnie nie żałuję i którą z pewnością podjęłabym znowu, mimo wylanych łez, towarzyszącego mi codziennie stresu i strachu o jej życie. Zżyłam się z tym stworzeniem nieprawdopodobnie.
Czym jest przełyk olbrzymi u psa?
Megaesophagus (ME) to schorzenie objawiające się poszerzeniem przełyku i nazywany jest czasami przełykiem „wiotkim”. Przełyk to rurka łącząca jamę ustną z żołądkiem. Normalnie, w wyniku skurczów przypominających fale, przełyk przesuwa połknięty pokarm do żołądka. Przełyk psa z ME nie funkcjonuje normalnie, nie ma perystaltyki, traci napięcie mięśniowe, powiększa się, a pokarm zalega w nim godzinami, nie przesuwając się dalej i nie trafiając do żołądka. Powoduje to znaczne niedożywienie psów z tą przypadłością, bo pokarm który przyjmują, jest zarzucany z powrotem na zewnątrz. To w dodatku powoduje ciągłe drażnienie przełyku, stany zapalne, czy nadżerki. Największym zagrożeniem jest również zachłyśnięcie się. Wtedy szczenię dusi się ulanym pożywieniem, które trafia do dróg oddechowych. W efekcie tego, niezwykle często pojawia się zachłystowe zapalenie płuc (AP – aspiration pneumonia). W drogach oddechowych rozwija się stan zapalny, bardzo trudny zresztą do opanowania, biorąc pod uwagę ogólny stan i niedożywienie takiego malucha.

Wyróżnia się dwa rodzaje megaesophagus – wrodzony i nabyty, ale my skupimy się na przełyku olbrzymim wrodzonym, bo właśnie taki przytrafił się Mery. Wrodzony ME może być idiopatyczny (bez znanej przyczyny i stanowi on ponad 50% wszystkich przypadków rozszerzenia przełyku) lub wtórny, czyli wynikać z choroby pierwotnej. Najczęstsze choroby powodujące megaesophagus, to przetrwały prawy łuk aorty (PRAA), który zazwyczaj stwierdza się u szczeniąt i który w pewnych przypadkach można skutecznie leczyć operacyjnie oraz miastenia gravis (MG) – choroba nerwowo-mięśniowa, którą w pewnym stopniu (nabytą) również można leczyć. Co ciekawe, jak podają źródła, wrodzona miastenia zwykle nie powoduje przełyku olbrzymiego. Rzadziej ta przypadłość może być też powodowana przez niedoczynność tarczycy, lub chorobę Addisona.
Jednym z głównych objawów megaesophagus jest regituriacja, czyli ulewanie, które – co ważne – jest czymś innym, niż wymioty. Kiedy pies wymiotuje, zaangażowana jest w to tłocznia brzuszna, występują charakterystyczne skurcze, a jedzenie jest zwracane i wypychane z żołądka. Przy ulewaniu, pożywienie zalegające w przełyku wydostaje się na zewnątrz bez żadnego wysiłku. To tak, jakby przechylić wazon z wodą, która po prostu się wyleje. Ulewana treść czasami dostaje się do nosa. Szczenię puszcza nosem bańki, co może być pierwszym objawem przełyku olbrzymiego, jeszcze kiedy maluch pije mleko matki. Szczenięta z przełykiem olbrzymim zwykle zaczynają wykazywać jego objawy przy pierwszych próbach podawania pokarmu innego, niż matczyne mleko. Stały pokarm ma tendencję do zwiększania swojej objętości i szczenię go zwraca. Wtedy pies krztusi się, może mieć zatkany nos i łapczywie próbuje złapać powietrze pyszczkiem (my mówimy na to „rybkowanie”, bo sposób w jaki maluch łapie oddech przypomina ruchy rybiego pyska). Widoczne jest też pogrubienie szyi i jej charakterystyczne pulsowanie – to ruchy uciskanej przez przełyk tchawicy. Czasami zmniejszona motoryka przełyku wynika z opóźnionej dojrzałości jego funkcji, która może, ale nie musi, poprawić się wraz z wiekiem.
Podsumowując, najczęstsze choroby pierwotne przy przełyku olbrzymim to:
- przetrwały łuk aorty (PRAA) – PRAA uciska przełyk. Jest to wada wrodzona, która występuje gdy naczynia krwionośne nie ulegają zniszczeniu/wchłonięciu w miarę wzrostu zarodka. Ponieważ prawy łuk aorty przechodzi w pobliżu przełyku, jeśli to naczynie nie zniknie u noworodka, przełyk pozostanie uwięziony pomiędzy nim a sercem. Jedzenie nie może przechodzić przez to zwężenie, powodujące cofanie się pokarmu. Możliwa jest operacja korygująca ten stan, którą należy wykonać dość wcześnie (do ok. 6. miesiąca życia), aby zapobiec dalszemu uszkadzaniu przełyku. Wiele szczeniąt urodzonych z PRAA nie ma „prawdziwego” megaprzełyku. Po usunięciu PRAA, szczenięta w większości przypadków wracają do normalności w przeciągu miesiąca.
- miastenia gravis (MG) – oraz towarzyszące jej miopatie i neuropatie, jak zapalenie wielomięśniowe, dysautonomia, uszkodzenia nerwu błędnego (badania wskazują, że dysfunkcje tego nerwu mogą leżeć u podstaw patomechanizmu wrodzonego megaesophagus), czy choroby pnia mózgu. Miastenia to inaczej nużliwość mięśniowa. Jest chorobą płytki nerwowo-mięśniowej i objawia się utratą siły po wysiłku fizycznym. Przy tej chorobie bardzo często obserwuje się niedowłady kończyn piersiowych i miednicznych (czyli „przednich” i „tylnych”).
- niedoczynność kory nadnerczy (choroba Addisona) – czyli niewydolność nadnerczy. Wyróżnia się trzy formy choroby Addisona: pierwotną, wtórną i atypową. Pierwotna i atypowa choroba Addisona jest zwykle wynikiem uszkodzenia gruczołów o podłożu immunologicznym. Wtórna niedoczynność kory nadnerczy wynika natomiast z niewydolności przysadki mózgowej w zakresie stymulacji nadnerczy hormonem adrenokortykotropowym (ACTH). Psy cierpiące na tę chorobę mogą mieć przełyk olbrzymi z powodu braku równowagi elektrolitowej i niedoboru kortyzolu. Testem potwierdzającym chorobę Addisona jest test stymulacji ACTH. Bardzo niskie stężenie kortyzolu we krwi stwierdzone zwykłym badaniem nie jest wystarczającym dowodem, choć może w pewnych przypadkach sugerować istnienie tej – co ważne – poddającej się leczeniu choroby.
- niedoczynność tarczycy – prawdopodobną przyczyną megaesophagus może być niedoczynność tarczycy, którą można przypisać ogólnym zaburzeniom metabolicznym. Przy niedoczynności tarczycy, nerwy nie przewodzą impulsów nerwowych w normalny sposób.
Jak zdiagnozować, co jest przyczyną megaesophagus u psa?
Opowiem jak to wyglądało u nas i jaki my przyjęliśmy plan postępowania. Najprostszym badaniem, jeśli chodzi o diagnozę przełyku olbrzymiego, jest radiografia klatki piersiowej (rentgen) – najlepiej zrobić zdjęcie RTG z kontrastem i bez. Na takim zdjęciu od razu widać poszerzenie przełyku i – co bardzo ważne – wprawne oko doświadczonego, psiego kardiologa wypatrzy na takim zdjęciu PRAA – czyli charakterystyczny ucisk przetrwałego łuku aorty na przełyk. W naszym przypadku, dwóch kardiologów wykluczyło to schorzenie, choć w 100% można je wykluczyć dopiero po MRI (rezonansie magnetycznym), bądź TK (tomografii komputerowej).
Następnie musieliśmy wykluczyć to, co relatywnie najprostsze do zbadania, czyli niedoczynność tarczycy i chorobę Addisona. Wykluczyliśmy też u Merini nabytą miastenię. No i pozostał nam w zasadzie jedynie idiopatyczny przełyk olbrzymi (czyli bez jednoznacznej przyczyny). To akurat było bardzo możliwe, biorąc pod uwagę to, że Mery była wcześniakiem, niedojrzałym szczenięciem urodzonym z wagą zaledwie 99 g (średnia w rasie to ok. 150-180 g). W dziesiątym tygodniu życia u Mery zostało przeprowadzone również badanie neurologiczne, mające wykluczyć dysfunkcję m.in. nerwu błędnego.

Moją uwagę zwrócił jeden z artykułów opublikowanych przez Purinę. Opisywał on idiopatyczny przełyk olbrzymi, jako ściśle powiązany z dysfunkcją LES (Lower Esophageal Sphincter – dolnego zwieracza przełyku). „Popsuty” LES nie otwiera się w odpowiednim czasie lub w niewystarczającym stopniu, dlatego nawet przy karmieniu w pozycji pionowej, pokarm zatrzymuje się w przełyku i jest później zwracany. U Mery na RTG wyraźnie widać, że LES wydaje się nie działać normalnie (na zdjęciu wygląda na zaciśnięty). W rezultacie pokarm jest uwięziony w przełyku, dopóki nie zostanie cofnięty. Ulewanie więc następuje nagle i bez wysiłku, wkrótce po jedzeniu, ale może również wystąpić kilka godzin później. Zwrócony pokarm nie zawiera żółci żołądkowej, chociaż może być częściowo strawiony przez obecne w jamie ustnej i przełyku enzymy ślinowe.
Najlepszą diagnostyką jest endoskopia, jednak nie każdy pies się do tego nadaje. Narkoza jest bardzo obciążająca dla organizmu – trzeba o tym pamiętać. Czytałam sporo o metodzie ostrzykiwania zwieracza LES toksyną botulinową (botoksem). W USA endoskopowa, dozwieraczowa iniekcja botoksu (ISIB), daje u zwierząt z przełykiem olbrzymim niezłe rezultaty. Centrum Zdrowia Weterynaryjnego (VHC) przy College of Veterinary Medicine na Uniwersytecie Missouri zidentyfikowało „zespół podobny do LES-achalazji” u niektórych psów z idiopatycznym przełykiem wielkim i opracowało plan leczenia. Nie mam jednak pojęcia, czy w Polsce ktokolwiek wykonuje taki zabieg, nie było nam dane tego sprawdzić. Inną metodą radzenia sobie z dysfunkcją przełyku jest karmienie psa sondą. Tu jednak nadal powstaje pewien problem, bo sonda „wpuszcza” pokarm na dół przełyku. Jeśli mamy dysfunkcję dolnego zwieracza przełyku, to i tak nie trafi on do żołądka. Jeszcze kolejnym możliwym zabiegiem jest założenie psu zagłębnika dożołądkowego (przezskórna endoskopowa gastrostomia – PEG: percutaneous endoscopic gastrostomy), czyli karmienie przez rurkę. Jest to jednak zabieg obarczony ogromnym ryzykiem i najlepiej sprawdza się u dużych ras psów z nabytym przełykiem olbrzymim.
LES u normalnego psa rozluźnia się i otwiera w odpowiedzi na połknięcie, co zwiększa ciśnienie w przełyku. U psów z przełykiem megaesophagus LES nie otwiera się odpowiednio, aby umożliwić przejście pokarmu z przełyku do żołądka
PROF. Jillian Haines, DVM, MS, DACVIM, SPECJALISTKA chorób wewnętrznych małych zwierząt na Washington State University
Historia Mery z przełykiem olbrzymim
Merida The Brave – takie imię dostała, bo od początku była niezwykle waleczną istotką. Urodziła się prawdopodobnie jako wcześniak. Piszę prawdopodobnie, bo nie mamy absolutnej pewności (pod uwagę była brana m.in dysfunkcja łożyska, przez co nie rozwinęła się tak, jak rodzeństwo), zwłaszcza że jej brat i siostra byli już definitywnie gotowi przyjść na świat. Ona z wagą zaledwie 99 g, wyglądała chwilę po urodzeniu jak przezroczyste pisklę, które przypadkiem wypadło z gniazda. Od początku mieliśmy u niej problem z jedzeniem, bo nie była w stanie dłużej utrzymać się przy sutkach, a większe i mocniejsze rodzeństwo bardzo jej w tym przeszkadzało. W zasadzie więc walczyliśmy o nią od samego początku – dokarmialiśmy ją mlekiem zastępczym, a potem „robiliśmy miejsce”, aby mogła swobodnie pić matkę, przytrzymując jej główkę, bo sama nie miała na to siły. Ale uporu i chęci do życia jej nie brakowało.
Mniej więcej miesiąc po narodzinach, czyli w czwartym tygodniu życia, maluszka zaczęła ulewać pokarm, który trafiał jej wówczas do nosa, a ona krztusiła się i dusiła. Chcieliśmy jej pomóc w przybieraniu na wadze, które do tej pory było takie sobie, więc zaczęliśmy ją dokarmiać musikiem Royala. No i wtedy na dobre się zaczęło. Z pełną świadomością piszę w tym miejscu o puszce firmy Royal Canin – Starter Mother and Babydog (zamiennie z musem Roayal Canin Recovery), która wtedy uratowała nam, a w zasadzie jej życie. Absolutnie nic innego nam nie pomagało, nic w nią nie „wchodziło” i nic innego jej nie smakowało. A wręcz zaczęły nam się zdarzać wymioty (takie prawdziwe), po stosowaniu każdego innego jedzenia, nawet mocno zblendowanego. Warto jednak w tym miejscu wspomnieć, że u niektórych psów sprawdza się coś w rodzaju klopsików, które połykają w całości, dzięki czemu ulewania jest mniej.
Szkic tego artykułu zaczęłam pisać, kiedy Merinia kończyła siedem tygodni. Oczywiście wiedziałam, że każdego dnia jej stan może się załamać i mogę ją stracić w zasadzie w każdej chwili. Największym zagrożeniem poza AP, wciąż jest stale powiększający się, wiotczejący przełyk i robiące się w nim dodatkowo kieszonki, w których zalega pokarm. Ale musiałam zacząć to pisać, bo byłam na bieżąco ze wszystkim co się u nas wtedy działo i bałam się, że po czasie wiele rzeczy mi umknie, po prostu wyleci z głowy.

Już bardzo wcześnie zaczęłam zagłębiać się w temat i czułam się naprawdę bardzo samotna z totalnym brakiem informacji. W tamtym czasie próbowaliśmy się skonsultować z jednym z bardzo znanych prof. „od przełyków”. Opisaliśmy nasz przypadek bardzo dokładnie i czekaliśmy ponad tydzień na jakąkolwiek odpowiedź. Po tygodniu bez zwrotki zaczęliśmy się do niego dobijać i wreszcie po trzech dniach pani na recepcji przekazała tylko, że dr stwierdził że to „nieoperacyjne”. Koniec, zero info, wytłumaczenia, nic.
W dziewiątym tygodniu życia Mery miała powtórzone RTG z kontrastem i niestety przełyk zauważalnie się poszerzył, a jedzenie duzo wolniej trafiało do żołądka. Nie mogliśmy jednak odpuścić i działaliśmy tak, jak do tej pory. Kiedy Mery przebiła kilogram, znacznie wzrosła jej aktywność. Zrobiła się niesamowicie żywa, co oczywiście bardzo nas cieszyło, ale jednocześnie było ogromną przeszkodą w pionizowaniu jej po jedzeniu i takim ogólnym kontrolowaniu. Nie chciała już siedzieć w swoim pudełku, interesowało ją otoczenie, inne psy, zabawy z nimi. Chciała zwiedzać kąty, towarzyszyć nam w każdym miejscu, w każdym pomieszczeniu. Wszędzie zaglądała, wesoło biegała i – niestety – skakała. Zdarzało się, że po kilku godzinach takiej eksploracji znajdowałam w różnych miejscach zwrócone jedzenie. Epizody ulewania towarzyszyły nam niestety codziennie, ale Mery robiła bardzo ładne kupy, więc – przecież jakimś cudem to jedzenie trafiało do żołądka, a później do jelit. To znowu dawało jakąś nadzieję.
Już na samym początku powiedzieliśmy sobie, że tak długo, jak ONA będzie chciała być na tym świecie, tak długo będziemy jej to umożliwiać, pomagać jej w tym i postaramy się zrobić wszystko, aby jej dzieciństwo było szczęśliwe. Dlatego te zachodzące w niej zmiany były dla nas po prostu fantastyczne. Oczywiście, nasze z początku chłodne podejście „niech żyje ile ma żyć”, znacząco zmieniło się w czasie. Im dłużej ten mały lolek był z nami, tym bardziej się w niej zakochiwaliśmy i związywaliśmy się z nią. Coraz bardziej nie chcieliśmy, żeby kiedykolwiek nas opuściła. Mery różniła się bardzo przy tym od innych szczeniąt, była bardzo spokojna, grzeczna, rozumna, rozwijała się powoli, ale była bardzo wpatrzona w człowieka. Każdy, kto odchował szczenię „na własnej piersi” doskonale wie, jak niesłychanie silna jest to więź i jak wielka to miłość.

Mery miała wiele wzlotów i upadków, z których jednak zawsze się podnosiła. Taka, wydawałoby się, głupota jak stojąca w misce woda, była dla nas jednym z największych wyzwań. Wiadomo – pozostałe psy muszą pić, ale Mery spuszczona na kilka sekund z oczu, potrafiła się dossać do michy, wypić niewyobrażalną ilość wody, a potem to wszystko zwrócić. Kombinowaliśmy więc jak mogliśmy, żeby trochę izolować ją od „normalnie” toczącego się u nas życia. Byłą pod szczególną opieką i troską, i jak dzisiaj o tym myślę, to stwierdzam, że to było dziewięć totalnie wariackich tygodni. Rozmawialiśmy wielokrotnie, czy dalibyśmy tak radę np. kilka lat. Na pewno byśmy dali, bo ona była najważniejsza, ale to wszystko było naprawdę bardzo trudne i obciążające – warto mieć tego świadomość, ratując takie szczenię. Nie brakowało nam siły czy motywacji, baliśmy się jednak o nią bardzo, szczególnie w tych gorszych momentach. Ta choroba ma to do siebie, że jest bardzo nieprzewidywalna. Jest dobry dzień, wydaje ci się, że doszłaś do perfekcji z dawkowaniem leku, podaniem go z odpowiednim wyprzedzeniem, jest odpowiednia pora karmienia i wszystko zaczyna „działać”, a drugiego dnia, kiedy robisz wszystko identycznie, okazuje się, że tym razem to akurat zupełnie nie działa i wszystko dzieje się na odwrót. Takich dni były dziesiątki.
Na zgłębienie tajników tej paskudnej choroby poświęciłam wiele nieprzespanych nocy, wiele godzin, kiedy psy i szczenięta spały, a Mery otulona kocykiem, drzemała na moim ramieniu – oczywiście z uniesioną do góry głową. I tak w kilka długich tygodni stałam się niemałym „ekspertem” w temacie przełyku olbrzymiego u psów i opieki nad maluszkiem dotkniętym takim schorzeniem. Nasz świat (podobnie jak w przypadku „rozszczepionego” Tedunia) wywrócił się do góry nogami. Ogarnięcie Mery, całego tabunu – rekordowej u nas w tym roku liczby szczeniąt – oraz, co oczywiste, całej reszty psów w stadzie, było możliwe tylko dzięki pomocy mojej najbardziej oddanej i kochającej osoby – mojego męża Kuby, któremu bardzo za to dziękuję. Dziękuję za jego wsparcie, za całą pomoc i troskę, jaką mnie i Mery otoczył oraz za wszystkie moje obowiązki, które przejmował w tym trudnym czasie.

Jak wygląda nasza opieka nad szczenięciem z przełykiem olbrzymim?
Od samej diagnozy, po każdym posiłku – czy to po mleku, czy po musie, Mery była pionizowana. Przez około 30 minut pozostawała w pozycji z głową w górę i ciałkiem ustawionym pionowo. Początkowo używałam w tym celu szalika, który dostałam od właścicielki jednego z naszych charcików, w ramach podziękowania za opiekę nad jej psem, podczas wyjazdu w Himalaje. Dziękuję Ci Marta – to był game-changer! Po czasie jednak – wraz ze wzrostem Mery – zaczęło mi się wydawać, że szalik zawiązany wokół mojej piersi nieco ją uciska i wraz z moimi oddechami wywołuje ruchy jej brzuszka, który po karmieniu powinien jednak pozostawać w zupełnym spokoju. Zmieniłam więc strategię i Mery po jedzeniu (na szczęście najczęściej wtedy spała) była umieszczana w szklanym słoju po bardzo dużej świeczce. To dało tez możliwość swobodnego funkcjonowania, bez ciągłego noszenia jej na rękach.

Rzeczywiście ulewała mniej, ale różnica nie była zbyt satysfakcjonująca. Zdarzało się, że wszystko wracało nawet po trzech, czy sześciu godzinach, mimo wcześniejszego siedzenia w pozycji pionowej. Jej przyrosty wagi były mierne i bardzo, bardzo mnie niepokoiły. I wtedy z nieba spadła mi właścicielka naszej charciczki Pixie. Ania jest lekarzem weterynarii i bardzo zaangażowała się w wyszukiwanie informacji o ME. Momentalnie nakierowała moje myśli na wcale nie nowe badania (z 2017 r.), mówiące o pozytywnym wpływie sildenafilu (składniku m.in. Viagry®), na otwieranie dolnego zwieracza przełyku – wpustu żołądka. Przełyk olbrzymi u psa ma to do siebie, że u każdego czworonoga potrafi się objawić z innych powodów, dlatego dostosowanie terapii jest wyjątkowo indywidualne. Na niektóre psy leki nie działają w ogóle, a na inne działają doskonale. Trzeba m.in. wyczuć, czy psu lepiej „wchodzi” stały pokarm, czy wręcz przeciwnie – jak najbardziej rozwodniony. Dojście do satysfakcjonujących rezultatów, to mnóstwo prób i błędów. Jeśli jednak wstrzelimy się w ten idealny „rozkład”, to można to uznać za sukces. I choć nadal oczywiście mniejsze bądź większe wpadki się będą zdarzać, to nie należy się zniechęcać. Pies powinien w nocy spać z głową uniesioną do góry – u nas to było proste, bo Mery zawsze wtulała się w moją szyję, ale niektórym psom pomaga coś w rodzaju „donut’a” zakładanego na szyję.
Poświęciłam mnóstwo dni obserwacji, co na Mery działa najlepiej i okazało się, że świetnie funkcjonuje u nas sildenafil podawany rano, razem z lekiem chroniącym przełyk. Bardzo ważne było dawkowanie – zbyt mała dawka po prostu nam nie pomagała. Po mniej więcej dwudziestu minutach lek teoretycznie powinien zacząć działać, ale u nas to było za wcześnie, więc czekałam godzinę i dopiero zaczynałam karmić Mery. Początkowo dawałam jej zbyt duże porcje, które po czasie w części zwracała. Zauważyłam też bardzo ważną regułę: karmimy mało, ale często, żeby dodatkowo nie rozpychać przełyku. Trzeba też pamiętać, że duża porcja pokarmu nie będzie strawiona na tyle szybko, żeby zrobić miejsce kolejnej. Na fb znalazłam bardzo podobny do naszego przypadek. To szczenię z przełykiem olbrzymim niestety też odeszło, ale hodowczyni karmiła je surowym mięsem – o czymś takim absolutnie nie może być mowy.
Posiłki dla psa z przełykiem olbrzymim muszą być niezwykle sycące, bogate w białko i wszystkie niezbędne mikroelementy i witaminy, dlatego my dodatkowo dosypywaliśmy do jedzenia Mery przeróżne odżywki i dolewaliśmy elektrolity. Potem okazywało się, że np. kolejny posiłek był zwracany, bo sildenafil już po kilku godzinach nie działał. W dawkowaniu tej substancji doszłam więc do perfekcji i w zależności od rozkładu dnia, mała dostawała ją około 9:00 rano, później o 10:00 było pierwsze karmienie półpłynnym pokarmem, potem robiłam chwilę przerwy (około 30 minut, żeby pierwsza porcja znalazła się w żołądku) i korzystając z tego, że lek nadał działa, a mała jest śpiąca, podawałam jej kolejny posiłek niecałą godzinę później. Potem dłuuuga przerwa, żeby żołądek miał czas się opróżnić i kolejna dawka leku około 17:00. Następnie znowu karmienie około 18:00 i po małej przerwie o 19:00. Czasami podawaliśmy sildenafil 3 razy dziennie, a posiłek po godzinie. Ale nigdy niestety to nie działało jak w zegarku. Po prostu każdy dzień był inny.

Karmiłam ją na stojąco, czyli tylne łapki oparte o biurko, przednie na mojej dłoni, a miseczka uniesiona ponad jej pyszczek. Czasami już podczas karmienia czułam i wiedziałam, że sildenafil działa, bo jej brzuszek robił się pełny. To był zawsze świetny znak. Po każdym jedzeniu Merinia była oklepywana po brzuszku i żebrach, w celu odbeknięcia. Dość często miała czkawkę, co również było całkiem dobrym objawem. Czkawka to prymitywny, przetrwały odruch fizjologiczny, który zapobiega zachłyśnięciu, bo zabezpiecza drogi oddechowe przed aspiracją treści z przełyku. Jej bezpośrednią przyczyną jest m.in. podrażnienie włókien, które unerwiają jamę brzuszną. U młodych ssaków występuje częściej, bo żołądek szybko się wypełnia (dla nas to wspaniały znak), a układ nerwowy nie jest jeszcze w pełni wykształcony.
Mery trzymana na rękach w pozycji pionowej spędzała właśnie te mniej więcej pół godziny (czasami znacznie dłużej), lub (jeśli była senna) wsadzaliśmy ją do plastikowego pudełka wypełnionego kocykami, w którym zasypiała również w pozycji pionowej (trzeba było pilnować, żeby głowa była do góry, nos powyżej linii łopatek). Czasami w tym, by siedziała spokojnie pomagały twarde gryzaki, którymi się zajmowała, ale nie mogła ich zjeść. Bardzo często robiliśmy jej też termofor, bo jak wiadomo, przy ciepełku brzuszek bardzo dobrze trawi. Ciągle coś klikało jej w przełyku, czasami ona cała bulgotała niczym ten wspomniany termofor, ale jadła, przybierała, rozwijała się i wciąż była z nami.

Kiedy Merinia dobijała do kilograma, w dziewiątym tygodniu życia, przeżyliśmy chwilę grozy. Ponieważ do tej pory nie była odrobaczana, postanowiliśmy to zrobić, razem z pozostałymi szczeniętami. Dostała więc na kark połowę zalecanej dla jej masy ciała dawki kropelek Advocate. Niestety, okazały się one dla niej toksyczne. Już kilka godzin po podaniu, temperatura jej ciała wzrosła do 41 stopni. Miała dreszcze i bardzo źle się czuła. Dostała pyralginę, która trochę pomogła zbić gorączkę i w tym stanie musieliśmy doczekać do rana. Podejrzewaliśmy zachłystowe zapalenie płuc, bo nie skojarzyliśmy tego od razu z kropelkami. Rano pojechaliśmy do naszych weterynarzy na kroplówkę i zastrzyki. Osłuchowo i na RTG płuca były czyste. Merida przespała cały dzień, a po południu pojawiły się bardzo niepokojące objawy neurologiczne – niezborność ruchów, czy kłopoty z utrzymaniem równowagi. Odpływała co chwilę i wtedy zaczęliśmy podejrzewać zatrucie. Wykąpaliśmy ją, żeby zmyć ewentualne, pozostałe resztki kropelek na włosie i skórze i podaliśmy jej (już w domu) kolejną porcję kroplówki. Ale Mery to prawdziwa figterka. To „płukanie” bardzo jej pomogło i już kolejnego dnia wróciła do pełni sił. Kroplówki dodatkowo bardzo ją wzmocniły i nawodniły.
Szczenię z przełykiem olbrzymim, jak to ktoś napisał na jednej z grup, brzmi jak łóżko wodne. Ślina, czy bąbelki powietrza zalegające w przełyku po prostu chlupią. Przeczytaliśmy, że po każdym jedzeniu trzeba delikatnie masować szyję, aby pomóc tym zalegającym treściom zejść w dół. To było dla niej bardzo pomocne.
Co jadła Mery?
Merida od początku jadła płynną papkę złożoną z:
- musu Royal Canin Starter Mother & Babydog Ultra Soft,
- dodawanej do porannego posiłku odżywki Vetfood Proamyl,
- dodawanej do popołudniowego posiłku odżywki Vetfood BB Recovery Balance,
- dolewanego do tego wszystkiego Nutridrinku od Nutricia.





Jakie leki / suple dostawała Mery?
- Sildenafil 1-2 mg/kg – na rozluźnienie LES,
- Helicid – zmniejszający ilość produkowanego w żołądku kwasu,
- Gaviscon – ochronnie na przełyk,
- suplement VetExpert NeuroSupport,
- wiąz czerwony – wytwarzający warstwę ochronną przełyku,
- magnez w płynie,
- symbiotyki.
Sildenafil – wspaniały lek?
Jak już wcześniej pisałam, o sildenafilu dowiedziałam się od Ani, a potem natrafiłam na badania i ich opracowania. W kwietniu 2017 r. w czasopiśmie Veterinary Record opublikowano badanie kliniczne, przeprowadzone przez włoskich naukowców z Uniwersytetu w Parmie, które wykazało skuteczne leczenie szczeniąt sildenafilem. Do badania włączono 21 maluchów – większość stanowiły dogi niemieckie z wrodzonym przełykiem olbrzymim. Szczenięta w wieku od 3 do 6 tygodni zostały losowo przydzielone do grupy, która otrzymywała dwa razy dziennie płynną mieszaninę sildenafilu w dawce 1 miligrama na kilogram lub placebo.
Wszystkie szczenięta trzymano w pozycji pionowej przez 10 minut po każdym karmieniu. Wyniki były natychmiastowe. Liczba epizodów regituriacji znacznie się zmniejszyła u młodych z grupy leczonej sildenafilem już po pierwszej dawce. Szczenięta bez sildenafilu w dalszym ciągu zwracały pokarm. Zdjęcia rentgenowskie przełyku wykonane na początku i na końcu badania wykazywały, że średnica przełyku znacznie się zwężała, a u szczeniąt z grupy placebo średnica przełyku wzrastała jeszcze bardziej. Nie odnotowano przy tym żadnych skutków ubocznych sildenafilu.
Badania przeprowadzone w Japonii wykazały, że u psów z megaesophagus rokowanie jest na ogół złe – największy wpływ ma na to zachłystowe zapalenie płuc i oczywiście przedwczesna eutanazja. W większości przypadków (21 z 28) zdiagnozowano idiopatyczny ME, a miastenia była najczęstszą przyczyną wtórnego ME. Wskaźnik przeżycia 3-miesięcznego wyniósł 85,7% (od momentu diagnozy). Japończycy po zakończeniu badań postawili hipotezę, że leczenie psiego ME może znacznie wydłużyć czas przeżycia, nawet u tych pacjentów, którzy w międzyczasie zachorowali na aspiracyjne zapalenie płuc. Według Japończyków na ME chorują głównie psy małych ras. Ich badania wykazują, że najczęściej jest to jamnik miniaturowy. Po próbach leczenia rokowanie ogólne uległo znacznej poprawie w porównaniu z poprzednimi badaniami, gdzie leczenia zaniechano. Dlatego w Japonii przyznano, że leczenie objawowe megaesophagus wydłuża czas przeżycia psów z tą przypadłością.

Jedne z najnowszych badań sugerują, że wrodzony, idiopatyczny przełyk olbrzymi u szczeniaka, prawdopodobnie może być związany z opóźnionym rozwojem neuronów kontrolujących motorykę przełyku, dlatego dotknięte nim szczenięta mają z czasem duże szanse na pełny powrót do zdrowia. Celem leczenia sildenafilem jest łagodzenie objawów klinicznych i przyspieszenie powrotu do zdrowia. Minimalizuje on także ryzyko zachłystowego zapalenia płuc, będącego główną przyczyną śmierci takich szczeniąt, obok eutanazji. Największą zmienną wpływającą na skuteczność sildenafilu jest jego zdolność do przedostawania się do żołądka w celu jego wchłonięcia. Może bowiem zatrzymywać się w przełyku (przez co nie zadziała), dokładnie tak samo, jak jedzenie, czy woda. Dlatego ważne jest podawanie go w formie płynnej (my rozpuszczaliśmy w wodzie zawartość kapsułek starannie odmierzonych przez aptekę). I ponownie – trzeba pionizować psa przez przynajmniej 10 minut po podaniu leku.
U nas przygoda z sildenafilem zaczęła się tak, że biorąc pod uwagę masę ciała Mery, musieliśmy zamawiać robione leki recepturowe, ponieważ dawka dla ludzi, to tabletka 25-100 mg, Mery miała dostawać 1 mg, czyli 1/100 tabletki. Nasi weci wystawiali stosowne recepty, na podstawie których apteka miała za zadanie superdokładnie podzielić tę substancję na oddzielne kapsułki, ale nie chciała ich nam wydawać jednorazowo więcej niż 40 sztuk. Niektóre apteki nawet odmawiały nam realizacji takich recept (co, jak później się dowiedzieliśmy, nie jest zgodne z prawem). Mery zjadała taką porcję leku w około dwa tygodnie (po czym ze względu na przyrost masy, potrzebna jej już była większa dawka). Lataliśmy więc ciągle do naszych wetów po recepty, potem do apteki, czekaliśmy na wykonanie leku i tak w kółko. 40 kapsułek, każda zawierająca niecały 1 mg sildenafilu kosztowało 150 zł, podczas gdy jedna, „ludzka” tabletka z 100 miligramami tej substancji potrafi kosztować mniej niż 1 zł. Oczywiście koszty nie miały tu najmniejszego znaczenia, jednak warto o tym wspomnieć. Kupiliśmy jubilerską wagę, taką do ważenia diamentów i zaczęliśmy sami odmierzać dawki.
No i nie można nie wspomnieć o tym, że u nas sildenafil działał jak chciał – czasami było doskonale, czasami totalnie bez efektów. Myślę, że przez ten powiększony przełyk Mery, leki zalegały w nim i nie zawsze trafiały do żołądka (a jak wcześniej wspomniałam – musiały tam trafić, żeby zacząć działać). Także to była totalna loteria. Każdy dzień inny. Bardzo próbowałam znaleźć jakąś zależność, ale mi się nie udało.

Zachłystowe zapalenie płuc
Przy przełyku olbrzymim to najczęstsze powikłanie i zarazem najczęstsza przyczyna śmierci psów z ME. Szczenię które ulewa, może się zachłysnąć w każdej chwili – nawet w nocy i nawet własną śliną, która nie spływa do żołądka, tylko zalega w przełyku. Wraz z treścią przełyku, do płuc trafiają cząsteczki nadtrawionego pokarmu o niskim pH, które jednocześnie mogą uszkodzić tkankę płuc. Aspiracja treści pokarmowej lub płynu do drzewa oskrzelowego płuc, może być przyczyną powstania obrzęku, a nawet martwicy. Najbardziej narażone są właśnie szczenięta z dysfunkcją połykania.
Zachłystowe zapalenie płuc potrafi się rozwinąć zaledwie w ciagu kilku godzin, a objawy mogą u każdego psa być różne i nie występować jednocześnie, wszystkie razem. Dlatego każde niepokojące zachowanie psa, trzeba brać naprawdę na serio. Do objawów mogą należeć: kaszel, szybki oddech, gorączka, apatia, letarg, utrata apetytu. Nie trać czasu na leczenie. Zachłystowe zapalenie płuc jest śmiertelne, być może Twój pies będzie musiał spędzić kilka dni w szpitalu, zanim wróci do domu. Oprócz osłuchania psa i zdjęcia RTG, weterynarz powinien również wykonać pełne badanie morfologii krwi, aby sprawdzić liczbę białych krwinek. Antybiotyki – najczęściej dwa jednocześnie (najczęściej amoksycylina i cefalosporyny) – powinny być podawane przez cztery do sześciu tygodni. Najmniejszą szansę na wyjście z tego mają niestety właśnie najmłodsze szczenięta, dodatkowo niedożywione przez ulewanie. Wydaje się, że u nas wet przeoczył to rozpoczynające się zapalenie płuc… co finalnie spowodowało śmierć naszej ukochanej Mery. Dlatego to tak ważne, aby nie popaść w rutynę. Nie wystarczy psa osłuchać, bo na wczesnym etapie zapalenia płuc, może ono nie być dla weta słyszalne.
Odejście Mery
Nasza kochana Meridzia nagle poczuła się gorzej – to był czwartek rano 27 czerwca – dwa dni po tym, jak skończyła dwa miesiące. Już przed południem była w gabinecie, gdzie wykonane zostały badania, które jednak nie wykazały wtedy jeszcze żadnych zmian w płucach. Widziałam że nie była sobą, była apatyczna, miała stan podgorączkowy. Żadne leki nie chciały jej zmniejszyć temperatury. Weterynarze mówili, że być może jest to zapalenie przełyku i na tym się w sumie skupiliśmy, bo rzeczywiście gorzej jadła, sporo ulewała i miała słabszy apetyt. W piątek, w ciągu dnia dużo spała i chowała się do norki, żeby odpoczywać. Była jednak na lekach przeciwgorączkowych, przeciwzapalnych i na antybiotyku, a dzień wcześniej również pod kroplówką. W piątek wieczorem jej stan się zdecydowanie pogorszył. W środku nocy zaczęła ciężko i bardzo szybko oddychać, a o 8:00 rano dnia następnego (w sobotę) była już w klinice pod tlenem. Dołożono jej m.in. drugi antybiotyk i leki przeciwobrzękowe. O 15:00 przewieźliśmy ją z przychodni do dużej kliniki, bo ta pierwsza się zamykała. Wykonane natychmiast zdjęcia RTG pokazały, że płuca Mery są praktycznie w całości zajęte przez stan zapalny. Mieliśmy nadzieję, że nasza mała fighterka się z tym upora i że być może już w niedzielę będziemy mogli ją odebrać, że będzie już w lepszym stanie… To wszystko stało się tak szybko i nagle. Jej ostatnia noc była bardzo trudna, miała duszność, oddychała 1/6 objętości płuc. Odeszła o 2:00 w nocy w niedzielę, z powodu, który najczęściej zabiera szczenięta z przełykiem olbrzymim – na aspiracyjne zapalenie płuc.
W niedzielę wieczorem pojechaliśmy ją pożegnać. Mogłam ją ucałować, pogładzić i przytulić jeszcze ten ostatni raz. Strasznie trudno było mi ją „wypuścić”. Płakaliśmy długo i choć jej ciało było zimne i nieruchome, to wyglądała jak zawsze, pięknie, jak śpiący aniołeczek. Trafiliśmy do wspaniałego miejsca (Pet Park pod Warszawą), gdzie w bardzo prywatnej atmosferze, z niesamowitym poszanowaniem i godnością Mery została skremowana. Specjalnie dla nas, w niedzielę tuż przed godziną 22:00 otworzono krematorium, w którym z najwspanialszym namaszczeniem, mogliśmy pożegnać naszą kochaną istotkę.

Kocham Cię Mery bardzo i strasznie mi Ciebie brakuje. Niesamowicie się z Tobą związałam. Byłaś najmądrzejszym szczeniaczkiem jakiego poznałam, od kiedy mam psy. Tak bardzo cieszyłaś mnie swoją obecnością, a teraz w domu jest pusto, jakby ktoś zabrał mi cząstkę mnie samej. Nie wiedziałam, że tak bardzo można kochać drugą istotę – zwykłego pieska, jednego z blisko 160, jakie powołało się na świat. A jednak… Po prostu byłaś wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju i strasznie mi żal, że nie miałam więcej czasu, aby się Tobą nacieszyć. Jestem w żałobie, odbijam się od ścian, nie mogę sobie znaleźć miejsca, ale mam wielką nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy Merynosku. Jedna dobra duszyczka powiedziała mi, że od teraz będziesz moim Patronusem i ja bardzo w to wierzę. Mam też nadzieję, że zjawiłaś się tu po coś, żeby coś po sobie zostawić, miałaś jakąś misję do spełnienia. Być może uratować inne, choć jedno szczeniątko, które dzięki temu artykułowi przeżyje, kiedy jego zdesperowany opiekun będzie szukał informacji.
Na jednym z blogów, pewna właścicielka dwójki psów z ME opisała coś, co sama czuję i przeżywam. I mimo, że czuję się tak bardzo winna, że nie byłam w stanie dłużej chronić Merynoska, to ten tekst pozwolił mi się choć odrobinę podnieść. Podnieść z tego wiecznego poczucia winy, że mogłam zrobić coś lepiej, czy więcej. Okazało się po prostu, że nie tylko ja tak mam i to było swego rodzaju wybawienie.
Na początku nie wiedziałam, co robię. Nadzieja na remisję pomogła mi przetrwać trudne chwile, kiedy musiałam zobaczyć (i naprawdę doświadczyć) ich cierpienia lub gdy moja cierpliwość została wystawiona na próbę. Wzięłam na siebie ich nieszczęście, jakbym to ja sama je spowodowała. Jako rodzic ME, w kółko obwiniasz siebie. Gdybym tylko kazała mu siedzieć dłużej, trzymała go w pionie dłużej, lepiej mieszała mu jedzenie i byłabym dla niego lepszym rodzicem, może nie miałby teraz trudności z oddychaniem. Może udałoby mu się ograniczyć ilość jedzenia i nie umierałby z głodu. I czasami, niezależnie od tego, ile razy twoi znajomi, rodzice ME, mówią ci, że to nie twoja wina, nie możesz powstrzymać się od załamania, ponieważ czujesz, że poniosłeś porażkę. Dostosowanie się do stylu życia szczeniaka z przełykiem olbrzymim, jest jak przejście przez obóz szkoleniowy emocji. Wyciąganie przypadkowych rzeczy z ich ust, powstrzymywanie ich od żucia patyków, picia z miski z wodą lub przyjmowania smakołyku od życzliwej osoby w parku. Zmuszanie ich do pozycji pionowej, gdy są zmęczeni lub boli je ciało, albo po prostu nie chcą! Zmuszanie ich, żeby „byli”. Słuchanie ich kaszlu, krztuszenia się, świszczącego oddechu i bulgotania, wiedząc, że muszą po prostu dalej cierpieć. Testowanie czegoś, co wydaje się nieskończoną ilością żywności i wody o różnej konsystencji kończące się niepowodzeniem, a następnie próbowanie czegoś nowego, bo porażka nie wchodzi w grę. Czytanie i poznawanie ME oraz poszukiwanie narzędzi potrzebnych do radzenia sobie z tą chorobą. Podtrzymywanie nadziei, że leki zadziałają, że modlitwy pozwolą ci przetrwać jeszcze jeden dzień. Boję się następnego posiłku lub następnego dnia. Czy to może być moment, w którym dostaną zachłystowego zapalenia płuc? A może to już będzie koniec? Gdzieś tam, pomimo całego bólu (i szczerze nazwałabym to torturą) zakochałam się desperacko. Nie byłam już tylko opiekunką, ale kimś, kto zrobiłby wszystko dla ich dobra. Patrząc w ich oczy, widziałam zrozumienie i dojrzałość, jakich zwykłe szczeniaki w tym wieku nie byłyby w stanie okazać. I poruszyło to moje serce w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

Szczenię z przełykiem olbrzymim – MITY
- Psa z przełykiem olbrzymim ciągle trzeba nosić – pies nie musi cały dzień być w pozycji pionowej. To zaledwie 10-15 minut po podaniu leków i 20-30 minut po posiłku. Jest zresztą mnóstwo innych opcji niż noszenie. Ludzie korzystają z dziecięcych nosidełek, czy kubłów. Są też specjalne krzesła do karmienia psów w pozycji pionowej – to bardzo ważne, aby pies jadł z podwyższenia, a najlepiej stojąc na tylnych łapkach. W pozostałym czasie te psy normalnie korzystają z życia.
- Przy ME trzeba stosować metoclopramid – to lek usprawniający motorykę układu pokarmowego, teoretycznie polecany przy przełyku olbrzymim. Ale działa jedynie na mięśnie gładkie, a psi przełyk tym różni się od ludzkiego, że składa się z mięśni poprzecznie prążkowanych. Dlatego metoclopramid zwykle nie działa u psów z tą przypadłością. Przyspieszy pasaż pokarmu i opróżnienie żołądka, ale jednocześnie wchłanianie pokarmu będzie trochę słabsze, dlatego też może pogorszyć się kupa. Sprawdziliśmy to z Mery. Podobnie jest z lekami stosowanymi w leczeniu refluksu żołądkowego lub wymiotów. Zwykle nie są skuteczne, ponieważ mogą stymulować LES do pozostawania zamkniętym.
- Przetrwały łuk aorty można zdiagnozować podczas echo serca – nie da się zdiagnozować tego schorzenia podczas badania USG serca. Możliwe jest to jedynie podczas MRI lub TK. Jak pisałam wcześniej, sprawny kardiolog może dostrzec to na zdjęciu RTG z kontrastem, ale wówczas można go raczej próbować potwierdzić, ale na pewno nie ze 100% pewnością wykluczyć.
- Szczenię z przełykiem olbrzymim wygląda normalnie, nic nie wskazuje na to, że jest chore – oczywiście tej choroby nie widać na zewnątrz. Ale szczenię z megaesophagus zawsze będzie się różnić od rodzeństwa, będzie słabsze, mniejsze, chudsze i będzie mieć gorsze przyrosty masy, a wszystko przez niedożywienie.
- Istnieje test na miastenię – tak, ale tylko na tę nabytą. Wrodzoną miastenię da się to zbadać tylko wykonując biopsję mięśnia. Postać nabyta charakteryzuje się obecnością przeciwciał przeciwko receptorom acetylocholinowym, natomiast postać wrodzona nie ma podłoża autoimmunologicznego, więc testy z krwi niczego nie wykażą.
- Przetrwały przewód tętniczy (Botalla) może być powodem przełyku olbrzymiego – nie, Botall (PDA) zauważony przez kardiologa podczas badania ECG może jedynie wskazywać na obecność przetrwałego łuku aorty, bo te dwie wady często (choć nie zawsze) idą w parze. Nigdy jednak nie będzie potwierdzeniem obecności PRAA, ani tym bardziej powodem ME. Ten przewód tętniczy powinien zamknąć się w pierwszej godzinie życia psa. Jeśli się nie zamknie, można mówić o przetrwałym przewodzie Botalla. ECG z dopplerem pokazuje wówczas niepożądany „jet” krwi. Jednak gdy wszystko zarośnie się zgodnie z „planem” (czyli jak u każdego, zdrowego psa), to przewód i tak pozostanie w tym samym miejscu do końca życia. Tyle, że niedrożny, w formie tzw. więzadła tętniczego. Nie ma więc powodu, dla którego problemy z tym przewodem miałyby rzutować na przepustowość przełyku (inaczej, niż czasami współistniejący z nim PRAA).
- Przełyk olbrzymi u szczeniaka na pewno nie jest jedyną wadą i na pewno dołączą do niego kolejne, które w dodatku mogą się pogłębić – to też nieprawda. Idiopatyczny przełyk olbrzymi może występować samodzielnie i absolutnie nie musi występować w połączeniu z innymi wadami. A co najlepsze – u bardzo młodych psów z czasem może się on zupełnie wycofać. Dlatego tak ważne jest, aby dać maluchowi szansę.
- Glisty mogą powodować uszkodzenie przełyku – nie dotarłam do ani jednego artykułu, tekstu, czy raportu z badań mówiących o tym, że zarobaczenie może uszkadzać przełyk lub wywoływać przełyk olbrzymi u psa. Jeśli znasz opracowanie które udowadnia taką relację, koniecznie daj mi znać.
- Lepiej nie pobierać krwi od takiego malucha – też nieprawda, trzeba takiemu szczenięciu zbadać krew. Niespełna kilogramowe szczenię posiada około 70-90 ml krwi. Pobrane 3 ml stanowią niewiele ponad 3%, podczas kiedy dorosły psi dawca, bez szczególnego wysiłku może oddać nawet ponad 10%.
- Słabe szczenię, to na pewno miastenia – nie, ta słabość, znacznie wolniejszy rozwój, przewracanie się, potykanie, niemożność złapania równowagi – to wszystko najprawdopodobniej wynika właśnie z niedożywienia, odwodnienia i/lub opóźnień/niedostatków rozwojowych szczenięcia z przełykiem olbrzymim.
- Trzeba jak najszybciej wykonać diagnostykę, żeby wiedzieć jaki to stopień wady – po pierwsze nie ma stopni tej wady, po drugie nie – diagnostyka taka jak tomografia, rezonans, czy endoskopia zawsze wymagają narkozy. Niedożywione szczenię, ważące zaledwie kilkaset gramów może nie przeżyć anestezji. Dlatego nie wolno się spieszyć. Dla takich maluszków nawet głupie echo serca, czy RTG to już ogromny wysiłek, który odsypiają potem wiele godzin. Trzeba bowiem pamiętać, że taki maluch musi być do takich badań unieruchomiony. Konieczna jest do tego siła, często potrzebna by przytrzymać szczenię w nienaturalnej, niekomfortowej pozycji, przez kilka lub kilkanaście sekund. Słabe, chronione przed wszystkim co nieprzyjemne ciałka, muszą wówczas naprawdę dużo znieść. A mówimy „tylko” o USG, czy prześwietleniu. Dlatego w ogóle nie wyobrażam sobie położyć takiego psa pod narkozą, a już na pewno nie na stole operacyjnym.
- To znęcanie się nad szczenięciem w imię chorych ambicji – zależy kto jakie ma ambicje, ale to na pewno nie jest znęcanie. To ratowanie chorego psa, którego się kocha. Dla tej szansy warto jest poświęcić swoje życie i czas, bo a nuż się uda. Oczywiście, nigdy nie wolno na siłę ratować zwierzęcia. Kiedy różne metody leczenia nie przynoszą rezultatów, a pies odczuwa ból, trzeba rzetelnie i rozsądnie ocenić komfort, jakość jego życia i zastanowić się nad sensem dalszego go przy nim utrzymywania. Odwołam się do niepopularnej, choć wyjątkowo tu pasującej analogii. Czy walka o swoje dziecko, która czasem wymaga od niego cierpliwości, a czasem sprawia mu dyskomfort, jest nieludzka? To nie ambicje każą nam walczyć o bliskich. I na pewno nie chore.
- Takie szczenięta nie mogą żyć normalnie – pytanie co to znaczy normalnie. Oczywiście, jedzenie w pozycji pionowej, a potem siedzenie tak przez 20 minut normalnym dla psa nie jest. Na pewno w ich życiu nie będzie np. smaczków, kostek, czy nieskrępowanego obgryzania patyków. Jednak internet jest pełen pozytywnych przypadków przeżywania takich psów, które nawet w wieku 8 miesięcy przeszły remisję tej choroby i żyją pełnią psiego szczęścia.
- Uśpij zawsze szczenię z przełykiem olbrzymim, jak najwcześniej – nigdy w życiu! Daj mu szansę, bo każdy maluch na nią zasługuje. Bez sekundy zastanowienia, znowu zrobiłabym to samo, może teraz trochę mądrzejsza, bardziej świadoma i wyposażona w ogrom wiedzy. Nigdy bym nie odpuściła, bo nadzieja zawsze umiera ostatnia. Jeśli w ogóle powinna umierać, to na końcu.

Naszą walkę od samego początku, a także postępy życia z Mery można było śledzić na naszym instagramie w wyróżnionych relacjach – MERIDA. Rozpaliłaś, Mery, serce nie tylko moje, ale wielu ludzi, nawet mi nieznanych, którzy Cię pokochali być może tak mocno jak ja.
Ten tekst na pewno będę uzupełniać, jeśli tylko dowiem się czegoś nowego o ME. Na koniec bardzo dziękuję naszym weterynarzom i Ani za wsparcie i za wszystkie nasze rozmowy, a dziewczynom od charcików za podzielenie się historiami swoich szczeniąt. Wam wszystkim dziękuje za dosłownie setki cudownych wiadomości ze wsparciem, które do mnie spłynęły. Czułam trochę, że nie jestem sama, że nie tylko ja się martwię i nie ja sama to przeżywam.
Jeśli ratujesz swojego psa z przełykiem olbrzymim, niech historia Mery Cię nie zniechęca. To, że nie ma jej już dzisiaj z nami, jest zbiegiem wielu czynników i okoliczności (nie pomogło jej już chociażby samo to, z jak niską wagą urodzeniową przyszła na świat). Rób dla tego malucha wszystko, ciesz się każdą sekundą, dawaj mu poczucie bezpieczeństwa i nieograniczoną miłość. Bądź tylko bardzo czujny, żeby nie przegapić zapalenia płuc i zawsze, jeśli widzisz, że pies czuje się gorzej – jedź do weta, który obowiązkowo ma psa osłuchać, zrobić RTG i zbadać morfologię krwi. Im wcześniej to zrobisz, tym większe pies ma szanse na wyleczenie. Na „przełykowych” grupach są psy, które w swoim życiu przeszły AP 30 razy i żyją, nawet po 10, czy 12 lat. To jednak bardzo poważne schorzenie, więc musisz wiedzieć, że wymaga ono ogromu poświęcenia.
Psy z ME są wyjątkowe, jakby wiedziały, że zawdzięczają Ci życie. Są absolutnie warte poświęcenia, kochania i bycia przy nich, nawet przez te zaledwie kilka tygodni.
____________________________________________
Nie jestem naukowcem, ani lekarzem weterynarii, ani nawet tłumaczem. Dlatego jeśli znajdziesz w powyższym tekście jakąś nieścisłość, proszę daj znać. Jeśli masz szczenię z przełykiem olbrzymim, to znajdź weterynarza, który poświęci Ci czas i zechce pogłębić swoją wiedzę w tym temacie, aby pomóc Twojemu maluchowi. Pokaż mu ten tekst, niech sam go przeczyta. Życie takiego malucha jest możliwe.
Nie poddawajcie się!